Łatwo być bohaterem w codziennym życiu.
Leniwie unoszę wzrok, będąc nieco zmęczony wydarzeniami owego dnia. Podmiejski autobus, za oknem wszechogarniający burzowy mrok. Spoglądam na kolegę, senność zaczyna dawać sie nam obu we znaki. Bacznie lustruję towarzystwo wokół. Garstka seniorów, głośno dyskutujących o nieudanej z powodu załamania pogody wycieczce, kilku samców pseudo-alfa pozbawionych koszulek, by prezentować mięśnie wyćwiczone w piwnicy i piwne brzuchy będące jak się domyśliłem efektem działań alkoholowych "po zdrowym treningu". Oprócz tego kilkoro matek z dziećmi oraz paru licealistów. Pokręciłem z dezaprobatą napotykając wzrok T. "Z wypadu nici..."- pomyślałem. Skupiłem wzrok na krajobrazie za oknem. W międzyczasie nadeszła zapowiadająca się burza. Deszcz, jakby wylewano go wiadrami w niesamowitej ilości. Po kilku minutach autobus brodził już w głębokim na około dwadzieścia centymetrów potoku z betonowym dnem. To późno popołudnie, nie wróżyło już niczego ciekawego. Nagle autobus gwałtownie zatrzymał się gdzieś między wioskami. T. pierwszy zauważył powód zatrzymania się pojazdu. Było to złamane przez porywisty wiatr i silne opady deszczu średniej wielkości drzewo. Błysnął instynkt. T. w zdecydowanych słowach skłonił kierowcę do otwarcia drzwi. Kilka milisekund później, syknął przez ramie: "Jason, przesuniemy to!" - jego słowa zagrzmiały w mojej głowie, nie było czasu na jakąkolwiek pojedynczą myśl. T. wybiegł sprawnym krokiem z autobusu. Trzymając szyk i dotrzymując mu kroku, pewnie ruszyłem za nim. Przykryła nas istna ściana deszczu, skąpaliśmy nasze obuwie w przydrożnej mazi, będącej wynikiem ulewy i ziemi z pobliskiej uprawy. Kilka sekund później byliśmy już przy drzewie. Blokowało na tyle oba pasy, że chcąc przejechać można by wpaść do przydrożnego rowu. Doskonale odnaleźliśmy swoje miejsca przy koronie. Spojrzałem w niebo i wziąłem głęboki oddech, ciesząc się przez ułamek sekundy z uczucia kropel obmywających mi twarz. Szybka wymiana spojrzeń i wspólnie odliczając w duchu spróbowaliśmy przesunąć to nie największe, lecz także nie najmniejsze drzewo. "Za cholerę nie damy rady..." - przemknęło mi przez głowę kilka wulgaryzmów. Jednak spróbowaliśmy podobnie. A potem znów i jeszcze raz. Ślizgając się w błocie każdy z nas, panując nad oddechem i oszczędnie napinając mięśnie, wkładał tyle wysiłku, ile tylko było możliwe. W końcu udało się. Konar ustąpił. Przesunęliśmy go na tyle, aby umożliwić przejazd jednym pasem. Spojrzałem na T. Był tak samo zmęczony jak i ja, jednak na naszych twarzach z niewiadomych przyczyn wystąpił uśmiech zadowolenia. Wróciliśmy biegiem do pojazdu i spotkało nas nie lada zaskoczenie. Ludzie znajdujący się w nim przywitali nas oklaskami i okrzykami zadowolenia. Obaj, jako że żaden z nas nigdy nie lubił być w centrum uwagi, spuściliśmy pokornie głowy i zajęliśmy swoje poprzednie miejsca. Ogarnęło mnie dziwne poczucie dumy. Będąc mokry od góry do dołu czułem narastające wewnątrz zadowolenie. To zadziwiające jak prosty, dżentelmeński gest może zostać odebrany przez towarzystwo jako coś niezwykłego. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce zastanawiała mnie tylko jedna rzecz. Dlaczego tylko my pomyśleliśmy o tym, aby to drzewo przesunąć? Pojazd był pełen mężczyzn, którzy mogliby nam pomóc. Szczególnie tych, którzy prezentowali nagie wytatuowane torsy z widocznymi efektami godzin spędzonych na podnoszeniu ciężarów. Czy dzisiejszym mężczyznom tak trudno pozwolić sobie na odrobinę dżentelmeństwa? Długo próbowałem znaleźć w sobie odpowiedź na te pytania. Dodam tylko jedno. Piwo, które wypiliśmy po przyjeździe na miejsce miało naprawdę szczególny, niepowtarzalny smak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz